Rejs po Amazonce – trzy dni i trzy noce na łodzi towarowej

Nie wiemy ile to zajmie, jak to dokładnie wygląda… i czy w ogóle popłyniemy. Chcemy spędzić trzy długie dni w towarzystwie miejscowej ludności, wylegując się w hamaku i podziwiając brzegi Amazonki. Jak wygląda taka podróż?

W Palmari łowimy jeszcze piranie, wypatrujemy w nocy kajmanów, a w dzień różowych delfinów. Odwiedzamy parę wiosek nad Javari, zarówno po stronie brazylijskiej jak i peruwiańskiej,  kupujemy tam pamiątki robione przez miejscowych. W końcu jednak przychodzi czas pożegnania i musimy opuścić ten mały raj na ziemi. Wracamy do Leticii a następnie meldujemy się w Santa Rosa w Peru. Teraz przed nami wielka niewiadoma. Zamiast polecieć samolotem do Iquitos i znaleźć się tam jeszcze tego samego dnia, my planujemy dostać się łodzią. I to nie taką, która w 13 godzin dociera do celu – chcemy płynąć tzw. wolną łodzią, której podstawowym zadaniem jest przewożenie towarów, a ludzie są tam przy okazji.

Dowiadujemy się kiedy wypływa łódź i rezerwujemy kajutę – na statku jest ich zaledwie kilka. Nie zamierzamy tam spać, a jedynie schować swoje bagaże i zamknąć na kłódkę. Miejsca na hamak już nie można zarezerwować, więc wracamy ponad 4 godziny przed wypłynięciem, kiedy hamaki można już rozwiesić. Pokłady są trzy – na najniższym przechowywane są towary, a na kolejnych dwóch podróżują ludzie. Podobno na tym górnym mniej jest miejscowych i ogólnie jest luźniej. Tak nam mówią, chociaż potem nie okazuje się to prawdą.

Początek rejsu po Amazonce

Na naszym, wyższym pokładzie jeszcze nikogo nie ma kiedy rozwieszamy hamaki. Zaklepujemy więc sobie miejsce z samego tyłu. Za nami jest jeszcze trochę wolnego miejsca, ale nie ma tam szyb, więc wydaje nam się, że nikt tam się nie rozwiesi i będziemy miały przestrzeń z jednej strony. (Potem nasze założenia okazują się błędne. Jest tak dużo ludzi, że chwilami zastanawiamy się czy nie wisimy za daleko od siebie i czy ktoś nie wpadnie na pomysł rozwieszenia się między nami.)

Bagaże zanosimy do kajuty. Drzwi są ciężkie i otwierają się z głośnym skrzypieniem, w środku są dwa łóżka – jedno nad drugim, jak kuszetki w pociągu, i nic poza tym. Jeden plecak kładę na podłodze, a drugi chcę położyć na pryczy. Zaczynam rozkładać zwinięte w rogu materace, ale kiedy wylatują z nich setki małych robaczków, odskakuję z przerażeniem. Jeszcze długo mam wrażenie, że coś chodzi mi po ciele.

Słońce zbliża się do linii horyzontu, a na statku jest coraz więcej ludzi. Tuż obok nas swój kolorowy hamak rozwiesza dziewczyna z Nowej Zelandii. Mówi po angielsku i opowiada nam historię swojego życia. Od niej po raz pierwszy słyszymy o Ayahuasce – przedstawia nam ją jako lekarstwo, które może wyleczyć wszystko i coś dla czego porzuciła swoje dotychczasowe życie. Pokazuje rysunki w notatniku i kiedy potem wpisuję w grafice Google hasło „ayahuasca”, okazuje się, że mają ze sobą wiele wspólnego.

Jest już ciemno, kiedy odpływamy. Nie da się tego nie zauważyć, bo silnik zaczyna głośno pracować i już wiem, że będę miała problem z zaśnięciem. Ostatecznie, nawet przyzwyczajam się do tego nieustannego dźwięku. Na naszym pokładzie jest mało ludzi – na niższym zacznie więcej. Idziemy tam do łazienki (trochę później dowiadujemy się, że na górze również jest). Są dwie kabiny, każda śmierdząca, ale znajdujemy tam co najważniejsze – ubikację i prysznic, w którym trochę strach się myć, więc przez całe 3 dni nie myjemy się wcale.

Żyjąc na towarowej łodzi

Płyniemy Amazonką – jest tak szeroka, że czasem, we mgle wcale nie widać drugiego brzegu. Przez większość podróży leżę w swoim hamaku i czytam. To pierwszy raz, kiedy doceniam czytnik, bo przecież nie wzięłabym w podróż tylu książek. Ale nie da się cały czas tak nic nie robić, kiedy dookoła tyle się dzieje. Trzy dni mijają zaskakująco szybko

Przy wejściu na statek widnieje wielki napis „zakaz wprowadzania zwierząt”. Nikomu to jednak nie przeszkadza. Najpierw widzę jak przynoszą dwie kury, a chłopak parę hamaków dalej ma w pudełku zwierzę, którego nie potrafię nazwać. Wygląda trochę jak szczur, trochę jak kangur. Śpi razem z nim wtulony w ramię. Nie dziwi mnie, kiedy potem odkrywamy, że jedna z kobiet ma przywiązaną do bagażu małpkę. Zwierzęta podróżują też na najniższym pokładzie, razem z towarami. Na którymś przystanku obserwujemy, jak kilku mężczyzn wciąga na statek krowę. Ta chyba się boi, przewraca się, a potem nie może wstać. Znowu jakaś rodzina podróżuje z całym stadem kóz.

Zatrzymujemy się bardzo często. Czasem na godzinę, a czasem zaledwie na parę minut. Za każdym razem ktoś wsiada albo wysiada, kiedy indziej zabierają tylko towary. Nie mamy pojęcia skąd oni wiedzą, że mają przybić do brzegu do jakiejś wioski, która składa się zaledwie z paru chatek. Raz widzę, jak mała łódeczka podpływa do nas, wielkiego statku. Jest tam cała rodzina, a jedyne po co przypływają, to aby przekazać ogromną kiść bananów. Potem odpływają z powrotem do siebie.

Jedzenie na statku

W cenie biletu mamy też posiłki – trzy dziennie. Po dwóch dniach już nie mogę na nie patrzeć. Rano dostajemy owsiankę w plastikowym kubku, a do tego suchar. Jednak przedstawia się zachęcająco w porównaniu z obiadem i z kolacją. Na styropianowym talerzyku znajdujemy ryż z fasolą, czasem polany sosem. Niektórym udaje się wypatrzeć nawet kawałek czy dwa mięsa, jedna wygląda to tak nieapetycznie, że zjadam tylko ryż i fasolę, a resztą karmię ryby w rzece. Trzeciego dnia poddaję się i robię sobie chińską zupkę.

Jednak o dodatkowe jedzenie nie jest wcale trudno. Na dolnym pokładzie dostępna jest kuchnia, to tam robione są posiłki dla całego statku, ale też w razie potrzeby można sobie coś odgrzać albo poprosić o wrzątek. Na górnym pokładzie można kupić jedzenie czy coś do picia, jednak kucharz kroi wszystko tak brudnymi rękami, że lepiej nie patrzeć jak gotuje. Dodatkowo za każdym razem, kiedy gdzieś się zatrzymujemy, na statek wbiega mnóstwo ludzi. Kobiety i dzieci niosą naręcza owoców, ryb, przekąsek, napojów i gotowych dań. Chodzą pomiędzy podróżnymi i chcą je sprzedać. W taki też sposób próbujemy wielu różnych owoców, których nazw nie znamy, nie mówiąc już o sposobie jedzenia.

Kontakty z miejscowymi na statku

Ludzie na statku są bardzo przyjaźni, większość to tutejsi, nic więc dziwnego, że my, białe, bardzo zwracamy ich uwagę. Na którymś przystanku podchodzi do mnie dziewczynka, która bardzo chce mi sprzedać owoce. Kupuję je za parę groszy nie wiedząc nawet jak smakują i częstuję ją lizakiem. Odchodząc, dotyka mojej bladej nogi i mówi z uśmiechem „Gringo”. Wszyscy wydają się nas tam kojarzyć. Pewnego razu na statek wchodzi kontrola – sprawdzają paszporty i pozwolenie na wjazd do Peru. Przeszukują też każdą kajutę, a do naszej, ponieważ jest zamknięta na kłódkę, nie mogą się dostać. Nagle wszyscy ludzie wołają „Gringo, gringo!” i wskazują na nas. Doskonale wiedzą, że to my chowamy tam swoje rzeczy.

Nasz hiszpański nie jest najlepszy, a przynajmniej ja nie czuję, że mogę się swobodnie komunikować w tym języku. Jednak ludziom, których spotykamy wydaje się to wystarczać. Przeważnie opowiadamy sobie nawzajem o swoich rodzinach – kto ile ma dzieci, kto się czym zajmuje, ile mają lat. Mam wrażenie, że taka rozmowa jest dla nich tak samo ciekawym przeżyciem jak dla nas. Po trzech dniach i trzech nocach, które spędzamy na statku, zaczynamy czuć się niemal jak wśród starych znajomych. Razem podziwia

my wschody i zachody słońca, przyglądamy się mijanym wioskom i obserwujemy drogowskazy, które z rzadka pojawiają się na brzegu rzeki i pokazują liczbę kilometrów do wybranych miejscowości. Częstują nas lokalnymi owocami, jednocześnie ucząc nas jak należy je obierać i spożywać, a my odwdzięczamy się słodkościami, które przywieźliśmy jeszcze z Polski. Zarówno dla nas smak ich owoców jak i dla nich smak naszych słodyczy jest często zaskakujący. Czasami jak im coś wyjątkowo zasmakuje proszą o więcej. Szczególnie przypadają im do gustu nam nasze sezamki.

Cel podróży: Iquitos

Mija trzecia noc spędzona na statku, kiedy gdzieś przy świetle księżyca przybijamy do Iquitos. Próbuję spać w swoim hamaku, ale budzę się co chwila i ledwo świadoma widzę, jak ludzie zwijają swoje bagaże i wychodzą. My jednak się nie śpieszymy. Trochę strach poznawać południowe miasto w środku nocy, więc uzgadniamy z kapitanem, że zostaniemy tu do rana. Statek i tak odpływa dopiero za parę dni. Leżę więc dalej i wreszcie, kiedy pojawiają się pierwsze promienie słońca, mogę naprawdę wstać. Nie ma już żadnych innych podróżników, tylko dwóch panów siedzi na ławeczce – chcą nam zaoferować transport rykszą. Mija jeszcze prawie godzina nim jesteśmy gotowe do drogi, a panowie ciągle czekają i po odpowiednim stargowaniu ceny biorą nasze bagaże i idziemy.

Statek stoi w porcie, który teraz mógłby być raczej nazwany targiem. Na najniższym pokładzie sprzedawane są wszystkie towary, które zabraliśmy po drodze – ryby, kawałki mięsa, banany i inne owoce, żywe zwierzęta. Ludzie przedzierają się przez morze błota i dotykają wszystkiego co można kupić, krzyczą, targują się. My idziemy w drugą stronę, tak samo stąpając bo brązowym błocie, całe szczęście nie musząc nieść ciężkich plecaków, bo, jestem pewna, poślizgnęłabym się i skończyłbym cała brudna. Wsiadamy do rykszy i jedziemy do naszego hotelu w Iquitos.

Długo jeszcze wspominamy tę wyjątkową podróż. Płynąc razem z miejscowymi ludźmi mogłyśmy poczuć się trochę jak oni, kiedy przez trzy dni pokonałyśmy odległość, jaką normalnie zrobiłybyśmy w parę godzin samolotem. Dla nich przemieszczenie się w kilka dni z jednego do drugiego miasta, które są odległe od siebie o zaledwie 600 kilometrów, jest podróżą życia. Dla nas jest nią znalezienie się na drugim kontynencie, przebycie wielkiego oceanu. Ciekawe czy gdyby mieli szansę polecieć do Europy, czy w ogóle by z niej skorzystali?

Ty na pewno możesz wyruszyć w taką podróż. Więcej informacji na fanpage’u Travel Photo Zofija.


Czytaj więcej