Podróż z niespodziankami
Do Tunji jedziemy z Bogoty autokarem. Na terminal autobusowy dostajemy się taksówką, po czym wchodzimy do budynku i zupełnie zagubione pytamy strażniczki przy samym wejściu gdzie mamy pójść. Idziemy we wskazanym kierunku, aż w pewnym momencie rozlega się z głośników „Tunja, Tunja, tutaj!”. Pani w kasie, którą właśnie mijamy, krzyczy do nas. Chwilę potem mamy już kupione bilety, a jakiś pan prowadzi nas do wielkiego, luksusowego autokaru, w którym poza nami nie ma nikogo… Niemalże od razu ruszamy. Jedziemy powoli, wydaje się, że Bogota nigdy się nie kończy. Odkrywamy, że w autokarze jest nawet wi fi.
W pewnym momencie zatrzymujemy się w zatoczce – i nie tylko my – przed nami jedzie w żółwim tempie tak dużo innych autokarów, autobusów i busików, że nie jesteśmy w stanie wszystkich zobaczyć. Pomocnik kierowcy wyskakuje na ulicę i widzimy jak zagaduje do przypadkowych ludzi idących chodnikiem – z zaskoczeniem zauważamy, że niektórzy z nich wsiadają i tak też, przez godzinę udaje się zapełnić jakąś połowę miejsc.
Obok nas widzimy mnóstwo straganów na kółkach – sprzedają ananasy i różne inne owoce, napoje, przekąski. Sprzedawcy jeden po drugim wchodzą do naszego autokaru i przechadzają się po nim, zachwalając swoje produkty. Jesteśmy dosyć wybredne i kupujemy po plastrze ananasa z wózka, który zatrzymuje się tuż obok naszych drzwi. Są niebywale słodkie i soczyste, sok leci nam na kolana i całe ręce nam się lepią.
Chyba wreszcie autokar jest dostatecznie pełny, bo odjeżdżamy. Zatrzymujemy się jeszcze parę razy, kiedy machają na nas ludzie stojący w różnych miejscach na drodze. Tunja okazuje się być małym, bardzo górzystym miasteczkiem z wąskimi chodnikami. Każdy zapytany chętnie wskazuje gdzie jest rynek, więc w końcu tam docieramy. Centrum miasta to duży plac z pomnikiem po środku, a z jednej jego strony stoi kościół. Ze szkoły wracają akurat dzieci, ubrane w ładne mundurki. Łatwo rozpoznać, że jest tu przynajmniej kilka szkół, bo ich ubrania mają różne kolory. To tutaj dowiadujemy się, że w Kolumbii można zjeść obiad za odpowiednik 8 zł (potem okaże się, że nawet za 6), złożony z dwóch dań i napoju.
Po posiłku, busikiem obklejonym ikonami Jezusa i Maryi, jedziemy do Villa de Leyva. Droga jest niezwykle kręta, bo prowadzi przez góry, a kierowca jedzie jak wariat, wyprzedzając na zakrętach i ciągłej linii, kiedy z jednej strony widzimy wielką przepaść.
Villa de Leyva – odmiana po głośnej Bogocie
Villa de Leyva wita nas kocimi łbami na ulicy, przez które ciągnięcie naszego ciężkiego plecaka na kółkach nie jest specjalnie łatwe. Niesiemy go, a droga do hostelu bardzo nam się dłuży, bo chociaż (jak wszędzie w Kolumbii) ulice mają numery zamiast nazw, to jakoś nie możemy się zorientować, w którą stronę powinnyśmy iść. Miejscowi też najlepiej nam nie pomagają, bo kierują nas w sprzeczne kierunki – ale w końcu się udaje. Ładny, drewniany budynek z symbolem anioła jest pod samym nosem pana, która pokazał nam złą drogę.
Hostel jest śliczny, pokoje wydają się luksusowe, a na dobry początek dostajemy przepyszną lemoniadę. W Ameryce Południowej niczym nie przypomina ona tej serwowanej u nas – tam robią ją z limonek (ta najbardziej popularna, bo dostępne są też inny smaki) i jest naprawdę owocowa. Zawsze, kiedy ją zamawiamy, podają ją w eleganckich, wysokich szklankach.
Kiedy wychodzimy na spacer, słońce już się schowało, a mimo to nie czujemy się ani trochę niebezpiecznie. Atmosfera, która tutaj panuje jest wyzwalająca po Bogocie, bo wreszcie nie boimy się, że ktoś nas okradnie i możemy nosić aparaty na szyi, zamiast po każdym zdjęciu chować do plecaka.
Pierwszy pająk spotkany w Ameryce Południowej
Jesteśmy przygotowane na to, że w końcu spotkamy dużo pająków i innych owadów, które będą całkiem sporych rozmiarów. Ale jestem zaskoczona, kiedy przed śniadaniem widzę pająka siedzącego tuż przy drzwiach w naszym pokoju. Nie jest ogromny, ma może z 5 centymetrów, ale się rusza, więc dla niektórych to już słuszny rozmiar, żeby się bać.
Po śniadaniu pająka nie ma – co jest trochę przerażające – żadna z nas nie chciałaby znaleźć go w swoim łóżku. Szukamy na szafie, ale ten jakby wszedł w dziurę i pojawia się dopiero wieczorem. Kiedy informujemy o tym panią z hostelu, tam ze spokojem bierze miotłę i… wyprowadza pająka z naszego pokoju. A potem zagania go na dół, schodek po schodku, aż znajdzie się na dworze. Widząc to, płaczemy ze śmiechu, ale postawa Kolumbijki jest naprawdę ciekawa – większość z nas pewnie zabiłoby niechcianego i obrzydliwego pajęczaka.
Wyprawa do glinianego domku – casa de barro
Chociaż Villa de Leyva jest urocza, to niespecjalnie jest tu co robić. Obejść miasteczko można w niecałe pół dnia, dlatego decydujemy się na małą wycieczkę – do dosyć słynnego domku, do którego z centrum idzie się może 20 minut. Nie ma do niego żadnych drogowskazów, ale wystarczy podążać za wskazówkami z Internetu (ewentualnie pytać się ludzi po drodze).
Domek jest cały z gliny i naprawdę robi wrażenie. Jego kształt jest bardzo fantazyjny, jakby z bajki. Rozdzielamy się i każda z nas zwiedza go oddzielnie. Ja idę na tył ogrodu, gdzie biegną schody, wyglądające jak ogon smoka, który owija się wokół oczka wodnego. Można po nich dostać na dach, a pod spodem jest wejście do kuchni. Najbardziej fascynujące w tej budowli jest to, że naprawdę można by tam mieszkać. Łazienka jest piękna, wyłożona mozaiką. Odkręcam kran i sprawdzam, że leci z niego woda. Do toalety nie ma drzwi, ale da się spuścić wodę. Na glinianych półkach stoją książki, a gliniane łóżko wyłożone jest kocem – niestety wciąż nie czyni go to miękkim. Poza głównymi pomieszczeniami, jest mnóstwo mniejszych pokoików, znajduję jeszcze kilka małych sypialni i jakby zbiorową łazienkę – jest tam parę prysznicy, oddzielonych od siebie cienkimi, glinianymi ściankami. Okna zrobione są z prawdziwego szkła, ale są wyjątkowe, bo w różnych kształtach i z ciekawymi wzorami. Jedno przypomina np. jaszczurkę. Ciekawy wystrój uzupełniają specyficzne ozdoby – jest żyrandol w kształcie ogromne ważki, albo gałki od gazu zrobione na podobieństwo różnych owadów. Kiedy wydaje mi się, że zwiedziłam już każdy zakamarek, wychodzę na dach. Mogę stamtąd podziwiać piękny widok na góry i pobliskie miasteczko.
Polacy na końcu świata
Potem wracamy do Villa de Leyva, gdzie zwiedzamy ją trochę dokładniej niż poprzedniego wieczora. Na ulicach, a szczególnie na głównym placu plącze się mnóstwo psów. Leżą pod ścianami, chodzą za ludźmi, urządzają sobie walki i proszą o jedzenie. Jeden z nich chodzi za mną jakby mu się wydawało, że jest mój i czeka na ulicy, ilekroć wejdę do jakiegoś sklepu.
Miasteczko charakteryzuje się białymi budynkami, które pięknie wyglądają w połączeniu z chmurami, które często spływają z otaczających je gór. Robimy mnóstwo zdjęć i przy okazji spotykamy paru Polaków. Wszyscy robimy sobie zdjęcie, bo to miło spotkać rodaków na końcu świata.
Kolejnego dnia, znowu krętą drogą między górami, wracamy do Bogoty. Czujemy się trochę jak po wakacjach – zrelaksowane i jadące z powrotem do wielkiego miasta. To tylko pierwszy etap naszej podróży – przed tym głównym celem. O nim już wkrótce.
Wycieczka do Kolumbii
A jeśli ty też chcesz wybrać się do Kolumbii, zobaczyć jej kolorowe oblicze, a poza tym odwiedzić też dżunglę, albo słynną rzekę o pięciu kolorach, to zapraszamy! Pilotem jest jeden z fotografów, Zofia Nowaczyk, autorka wszystkich powyższych pięknych zdjęć. Po szczegóły wycieczek, cenę oraz terminy zapraszamy Zofii:
Zofia Nowaczyk
tel. +48 602 415 180
e-mail: zofia.n@hotmail.com